Atlantis

Wyspa pełna kłów pazurów i magii!

Nie jesteś zalogowany na forum.

#1 2021-11-22 23:45:55

Edward Cullen
Emocjonalny roller coaster
Dołączył: 2021-11-22
Liczba postów: 3
Wiek: około 100 lat
Rasa: Wampir
Kolor oczu: piwne/złote
WindowsChrome 96.0.4664.45

"Zmierzch" po wyspiarsku

CZAS: Kilka wieków przed panowaniem Mikhaila i Evangeline
* OSTRZERZENIE! Wszystkie zmiany w historii, specyfice rasy, czy genezach niektórych zjawisk zostały wprowadzone na potrzebę upodobnienia fabuły do „Zmierzchu” i nie wpływają one w żaden sposób na prawdziwą historię wyspy *


210c1dd56846c.png

Offline

#2 2021-11-23 17:36:36

Bella
Ślepo naiwna
Dołączył: 2021-11-23
Liczba postów: 3
Wiek: 18 lat
Rasa: Czarodziej
Kolor oczu: brązowe
WindowsChrome 96.0.4664.45

Odp: "Zmierzch" po wyspiarsku

PROLOG

   „Czy życie w ogóle ma sens?, pomyślałam, a myśl ta rozmyła się i rozeszła echem po całym moim umyśle, niknąć gdzieś w jego głębi. Trwała cisza i spokój. Jakby czas stanął na chwilę w miejscu. Wątpiłam, że zatrzymał się dla mnie, mój czas, jak i czas moich bliskich biegł jak szalony… Świat po prostu się zatrzymał.
   - Bello – szepnęła mama, wyciągając do mnie swoją chudą. – Bello… - mamrotała dalej. Była już na krawędzi między życiem, a śmiercią. Mówiła wiele od rzeczy ale i tak siedziałam przy niej. – Kiedyś spotkasz potwora, którego nie będziesz mogła pokonać, wiesz? … Wiesz to Bello? Spotkasz potwora… Wiesz? … Nie pokonasz go…”

   Zerwałam się z łóżka, spocona i wystraszona. Złapałam kilka płytkich oddechów, a następnie włożyłam głowę między kolana, zaciskając powieki. Moja mama od kilku miesięcy przychodziła do mnie w snach. Wracała z tym samym bełkotem z którym umarła. Nie rozumiałam go wtedy, gdy miałam osiem lat, i po kolejnych dziesięciu latach nic się nie zmieniło – nadal nie miałam pojęcia o co w tym wszystkim mogło chodzić. Wcześniej założyłam, że to bez sensu, jako dziecko nabawiłam się tylko dodatkowego strachu, wciąż wyczekując potwora, który ma mnie zgładzić. Z wiekiem doszło do mnie, że to tylko bełkot schorowanej, umierającej kobiety. Teraz jednak czułam się skołowana, oszołomiona i znów pełna niepokoju, jak wtedy, jako ośmiolatka latka. Po raz kolejny zaczęłam zadawać sobie te same pytania:
   Kim jest potwór?
   Skąd moja matka mogłaby o nim wiedzieć…?
   Dlaczego ma po mnie przyjść?

   I chyba najważniejszym pytaniem było… Kiedy miał po mnie przyjść.


dc77284e925a8.png

Offline

#3 2021-11-25 00:09:46

Bella
Ślepo naiwna
Dołączył: 2021-11-23
Liczba postów: 3
Wiek: 18 lat
Rasa: Czarodziej
Kolor oczu: brązowe
WindowsChrome 96.0.4664.45

Odp: "Zmierzch" po wyspiarsku

Rozdział 1 – Ciemny świat

   Prawie wszystko wygląda normalnie. Drewniane meble, ściany pomalowane na fioletowo, kilka pluszaków w kącie, których nie chciałam się pozbyć, wychodząc z okresu dziecięcego w nastoletni. Pościel też miała fioletowy kolor, miałam również taką różowo-żółtą. Mało było w tym pokoju elementów, które by zwiastowały, że przestaje być dzieckiem, a coraz bardziej staje się… Dorosła? Ciężko to powiedzieć, gdy ma się siedemnaście lat i czeka się na osiemnastkę. Choć wiek, to tylko liczba. Szczególnie dla mojego taty, który uparcie trzyma się przekonania, że wciąż mam 7 lat, ciężko mu zaakceptować, że jego córka, już taka mała nie jest.
   Prawie normalnie. To nie są przypadkowe słowa. Wystarczy wyjrzeć przez okno mojego pokoju, by dostrzec, że brakuje za nim paru niezwykle ważnych elementów „normalnego” życia. Najbardziej brakuje tu nieba. Tak, nie ma nieba, bo wszystko znajduje się parę, a może paręnaście metrów pod ziemią, nie znam się na tym dokładnie. Analogicznie jeśli nie ma nieba, nie ma słońca, nie ma słońca nie ma roślin. Sama niemal zapomniałam, jak wygląda prawdziwy świat. Znam tylko ten, sztuczny.
   - Bella proszę cię, zbieraj się – pospieszał mnie tata, zaglądając do mojego pokoju.
   Siedziałam ubrana w piżamę i patrzyłam się w okno, po kolejnej nieprzespanej spokojnie nocy często łapałam się na takim bezmyślnym patrzeniu przed siebie. Zerknęłam teraz na tatę i pokiwałam spokojnie głową.
   - Już wstaję – zapewniłam, podnosząc się niezgrabnie z łóżka. Ojciec stał jeszcze przez chwilę po czym mruknął do siebie i zniknął. Nie był duszą towarzystwa, wylewnością też nie grzeszył, ale w sumie mi to odpowiadało, byłam całkiem podobna do niego w wielu aspektach.
   Znalazłam sobie ubranie, nic nadzwyczajnego, długa spódnica, koszula z długim rękawem, a na nią naciągnięty sweter. Materiały, które dostawaliśmy od… Od nich różniły się od tych, które wytwarzali czarodzieje. Mniej więcej pamiętałam tamte… Miały trochę szorstką strukturę ale lubiłam je, pachniały magią. Teraz nie pamiętam tego zapachu, kompletnie wywietrzał wśród zimnych kamieni.
   Mieszkanie w koloniach nie było proste. Choć wiele trudów życia codziennego odchodziło w dal. Nikt nie głodował, jedzenia zawsze było tyle ile trzeba, bez uprawiania roli i zajmowania się zwierzętami. Malowaliśmy, szyliśmy, haftowaliśmy i rzeźbiliśmy. Wszelkiego rodzaju roboty manualne. Szkło, porcelana, dywany. Zajmowaliśmy się też przetwórstwem, dostawaliśmy owoce na dżemy i konfitury. Oczywiście wszystko głównie dla nich z ich recepturą.
   Zeszłam na dół, przyklepując włosy. Tata już stał przy drzwiach, trzymał w ręku dwa duże kawałki ciasta, które upiekłam wczoraj.
   - Już bez większego śniadania, bo się spóźnię – bąknął, obserwując mnie czujnie.
   - Mówiłam ci, że możesz iść beze mnie – przypomniałam mu trochę rozdrażniona tym, że tak bardzo mnie pospiesza. Założyłam najpierw buty za kostkę i narzuciłam na siebie brązowy szal, ten kolor zdecydowanie należał teraz do moich ulubionych. Miałam już dość fioletu i różu.
   - A ja ci mówiłem, że nie ma takiej opcji. Pilnuję porządku i muszę być wcześniej, by wszystkimi pokierować i przyspieszyć cały proces. Ale jeśli moja córka się spóźni jeszcze raz to te bestie… - Zacisnął zęby.
   - Za dużo ostatnio umarło. Nie zabiją mnie tato – powiedziałam jakby nigdy nic, zabierając od niego ciasto i mijając go w drzwiach. Jego mina jak zwykle nie mówiła za wiele, ale zmarszczka między brwiami wskazywała na to, że się przejął.
   Co prawda nie miałam co do tego aż takiej wielkiej pewności. Miesiąc temu trochę przeskrobałam i jeden z wampirów zezłościł się na moją nieporadność – spóźniłam się na zbiórkę, a biegnąc przewróciłam się i skaleczyłam. Skaleczenia ich denerwują, bardzo. W ich oczach pojawia się ten straszny błysk szaleństwa. Nic mi nie zrobili, ale zapamiętali dokładnie i z całą pewnością drugi raz nie puścili by płazem.
   Tata dołączył do mnie po chwili, chodził zdecydowanie szybciej i mniej chaotycznie niż ja. Mój totalny brak koordynacji pozbawiał mnie możliwości na jakąkolwiek aktywność. Charlie, bo tak nazywał się mój tata, zawsze szedł tuż obok mnie z lekkim napięciem. Pewnie przypominał sobie jak wiele razy jako dziewczynka krocząc po prostej drodze po prostu wywracałam się na twarz. Teraz już tak nie robię prawie nigdy.
   Skierowaliśmy się na główny plac, na którym zbierała się moja grupa. Było pięć, ja i Charlie należeliśmy do 3. Nie miało to żadnego znaczenia dla nas, zbiórka i pobieranie krwi odbywało się co miesiąc (choć powinno zdecydowanie rzadziej) dla każdego czarodzieja, a raz w tygodniu dla wampirów. Każdemu po czterech pobraniach należała się przerwa w postaci dwóch miesięcy, choć do tego urlopu doszli dopiero stosunkowo niedawno. Wprowadzili to zanim skończyłam szesnaście lat i musiałam oddawać krew jak wszyscy inni, ale pamiętałam jak źle czuł się tata. Jak źle czuli się wszyscy powyżej tego szesnastego roku życia. To było miasto pełne cieni, a nie czarodziejów, choć i teraz nie było dużo lepiej.
   Dotarliśmy w odpowiednie miejsce o odpowiedniej porze. Charlie poszedł się zameldować do wampirzego strażnika, który pomagał z nadzorem, nazywał się Paolo Empuz. Ponieważ siedział z nami bardzo długo czasami ten szaleńczy błysk znikał z jego oczu. Wtedy wyglądał po prostu jak bardzo blada osoba, choć kły, którymi błyszczał na prawo i lewo nie pozwalały zapomnieć o tym, kim tak naprawdę był. Naszym oprawcą.
   Tata pełnił dość nietypową funkcję, był stróżem miasta, chyba niemal od zawsze. Troszczył się o wszystkich mieszkańców, rozmawiał z Empuzami, przekazywał wszystkie potrzebne informacje. Był szanowanym czarodziejem, przez nas i przez wampirów, którym ułatwiał pracę. Nauczył się spokoju i opanowania, choć przy tych istotach ciężko było zachować te dwie rzeczy.
   Cały proces przebiegał całkiem sprawnie, wszystko robili czarodzieje nauczeni przez wampiry tej profesji. Wampiry nazywali ich pielęgniarzami i pielęgniarkami. Nie miałam pojęcia czemu takie nazwy. Tak samo jak na tutejszych szamanów, czy kapłanów mówili medycy, czy uczeni. Funkcja ta nie była dobrze postrzegana. Ci czarodzieje byli też inaczej traktowani, lepiej. Żyli dłużej, choć nikt nie pałał do nich sympatią.
   Spuszczanie krwi było tak nieprzyjemne, że nie idzie się do niego przyzwyczaić. Zwłaszcza, gdy jest się kimś takim jak ja. Krew, mimo że żyłam w tych warunkach od lat, wciąż mnie obrzydzała, nie mogłam znieść myśli o niej. Zawsze pociłam się strasznie przed pobraniami, oblewały mnie lodowate poty i dygotałam, dlatego Charlie ustawiał mnie na samym początku, żebym miała to jak najszybciej za sobą.
   Zdjęłam z siebie chustę, oraz wysunęłam rękę z koszuli odsłaniając całe przedramię, łącznie z tatuażem. Na moim było 00974B03K. Podobno wampiry były zdenerwowane, że nie da się nas rozpoznać. Oni mieli nazwiska rodowe i po kilka imion, nam wystarczyło imię i nic poza tym. Oni jednak musieli nas jakoś oznaczać, więc każdy dostawał numer do rozpoznania, w którym zawarta była liczba i przypadkowa litera, numer grupy ze zbiórki oraz płeć. Dla mężczyzn był to koniec, u kobiet, po utracie dziewictwa dodawali „X”. I tak robili nasze spisy. Byli w tym całkiem skrupulatni i nie znosili, gdy któryś z czarodziejów coś mieszał, więc i my byliśmy zmuszeni do ich skrupulatności. A przecież nikt z nas nie znał ich języka, ich pisma!
    Jak zwykle zemdlałam i musiałam poczekać na placu na Charliego żeby odprowadził mnie na spokojnie do domu. Nie miałam tu za dużo znajomych, właściwie to było trochę dziwne jak na tak niewielką społeczność, tak ograniczoną. Rozmawiałam z innymi, ale się z nimi nie przyjaźniłam.
   Dziś jednak nie pozwolono się wszystkim rozejść po zbiórce. Wręcz przeciwnie. Zostały zwołane wszystkie grupy. Cała społeczność liczyła może z 800 albo 700 osób, to często ulegało zmianie i chyba tylko wampiry wiedziały dokładnie ile czarodziejów mieszka w ich podziemnym mieście… Oni mówili na nie kolonia, ale ja wołałam myśleć, że to miasto. Zapewne jedyne jakie będę oglądać do końca życia. Nie lubiłam tej myśli. Obiecałam sobie, że nie będę się zastanawiać nad tym, jak umrę, a jeśli już to robiłam to wymyślałam sobie historię, że… Umrę za kogoś kogo kocham, umrę w jakimś celu, że moje życie skończy się z jakiegoś konkretnego powodu… A nie dlatego, że mój organizm zbuntuje się z powodu zbyt częstej utraty dużych ilości krwi, rozchoruję się i tak po prostu zniknę. Bez żadnego powodu, choćby małego. To straszne…
   Ta nietypowa sytuacja – zbiórka na placu – dotyczyła oświadczenia o zmianach, które miały nastąpić i to już całkiem niedługo. Mój tata zdziwił się, że pojawił się tu aż sam William Empuz, był to najważniejszy członek ich rodziny. Z tego co dotarło do moich uszu, zrozumiałam, że ma się nami zająć rodzina, w której jest wampir medyk. Przez „zająć” pewnie mieli na myśli „przejąć nad nami kontrolę”, ale jakoś łagodnie to wszystko opisywali, przeważnie nie szczędzili nam żadnych szczegółów dotyczących tego, jak nędzny los nas czeka.
   Po tych komunikatach mogliśmy się rozejść ale wielu tego nie zrobiło. Tata kazał jednak odprowadzić mnie do domu swojemu koledze po fachu, tym samym wykluczając mnie z publicznych dyskusji i ustaleń dotyczących przygotowania na nowych dyktatorów, Cullenów.


dc77284e925a8.png

Offline

#4 2021-11-25 00:10:25

Edward Cullen
Emocjonalny roller coaster
Dołączył: 2021-11-22
Liczba postów: 3
Wiek: około 100 lat
Rasa: Wampir
Kolor oczu: piwne/złote
WindowsChrome 96.0.4664.45

Odp: "Zmierzch" po wyspiarsku

ROZDZIAŁ 2 – Zmiany

   Jako chłopiec obserwowałem nienaturalne uczucie, jakim darzyli się moi rodzice… Przyszywani rodzice, ale to, że nie byłem krwią z ich krwi, nie miało wiele znaczenia ani dla mnie, ani dla nich, a w szczególności dla Esme, mojej matki. Była ona postacią niezwykłą, wszystko co robiła, czego się dotknęła niemal zaczynało emanować dobrem. Byłem pewien, że na świecie nie ma drugiej takiej istoty jak ona. Kobieta idealna. Pewnie przez to ile dostała tego dobra los postanowił odebrać jej to, do czego była niemal stworzona – do bycia matką. Na szczęście, dla mnie i dla mojego rodzeństwa szczególnie, Cullenowie postanowili nas, wyrzutków, sieroty, przygarnąć pod swój dach i zaopiekować się nami.
   Życie w tak specyficznej wampirzej rodzinie mogłoby wydawać się czymś trudnym, wręcz wstydliwym, tak wydawało się każdemu, kto patrzył na Carlisle’a, Esme i na resztę mojego przyszywanego rodzeństwa. Ale dla nas nigdy takie nie było, działaliśmy jak jeden organizm, kiedy działo się coś, spotykaliśmy się, by to omówić i uporać się z problemem najlepiej i najszybciej jak to możliwe. I choć żyliśmy jak jeden organizm, to jednak każdy z nas był specyficzną indywidualnością, nie dało się tego ukryć – w wielu przypadkach się nie zgadzaliśmy, poróżnić mogliśmy się czasem nawet z byle powodu. Jedno było pewne – byliśmy rodziną i żadna różnica zdań nie była w stanie obrócić nas przeciwko sobie.
   Dla wampirów w naszych czasach była to rzecz niezrozumiała. Darzyć inną istotę zaufaniem? Niemożliwe, tu wciąż ktoś się zabijał, spiskował, brat palił rodzinę brata, by przejąć jego dobra, córki truły matki, by te nie rodziły męskich potomków, ciągłe intrygi, nieustanny niepokój. Tymczasem Cullenowie żyli gdzieś w głębi lasu, w odludnym miejscu, w wielkim, pięknym, kamiennym domu, bez służby, bez zbędnych rąk. Tworzyliśmy małą społeczność, w której każde z nas zajmowało ważne miejsce.
   Nigdy nie sądziłem… Tak, zdecydowanie nigdy przez myśli mi nie przeszło, że jedna informacja, która wpadła do uszu mojego ojca, mogłaby tak zmienić całe nasze dotychczasowe życie, a w szczególności moje własne. Jedna rzecz, która miała się niedługo wydarzyć miała wywrócić do góry nogami wszystko w co wierzyłem i postawić mnie przed trudnym wyborem. A cokolwiek nie postanowię – będzie to dla mnie krzywdzące i bolesne.
   Czy ktokolwiek jest w stanie sobie wyobrazić, czym jest prawdziwe poświęcenie? Ja myślałem, że wiem czym jest, ale grubo się pomyliłem i być może ktoś będzie musiał przepłacić za to życiem, być może sam zapłacę tą cenę swoim.

* * *

   Południe zdecydowanie nam służyło, mniej słońca, chłodniejsze powiewy wiatru. Choć po kilku tygodniach, jakie spędziliśmy w nowej okolicy, nie zdążyłem porządnie przywyknąć do tego dziwnego szumu, jaki wydają tutejsze ściany, gdy wiatru uderza w nie z impetem i wślizguje się w szpary. Dotychczas mieszkaliśmy w centralnej części wyspy, jednak klimat bardziej podchodził pod ciepłą północ, niż chłodne południe. Tutaj wszystko było odwrotnie. I dzięki braku słońca, mogliśmy wychodzić z domów nawet za dnia, bo niebo pokryte było grubą warstwą szarych chmur. To dopiero magiczna sprawa!
   Siedziałem przy oknie i patrzyłem na rozciągającą się za nim puszczę. Bo chociaż zmienił nam się klimat, to Carlisle zadbał o to, by dom był w równie odosobnionym miejscu, co nasza rodzinna posiadłość. Wampiry nie często się przenoszą, zazwyczaj wszyscy zamykają się w swoich zamkach, dworkach, czy willach i nie wychylają z nich nosa. I pewnie gdyby inna rodzina się tak przeniosła, wszyscy patrzyli by na nich jak na dziwaków, ale my już nimi byliśmy i raczej nic nie pogorszy, czy nie poprawi naszej opinii. Cullenowie odmieńcy, a za razem tak bardzo pożądani w towarzystwie i całej śmietance społecznej.
   - Edward? – Z transu rozmyślań wyrwał mnie cichy głos, niemal szept, jednak zadźwięczał on w mojej głowie, jakbym stał tuż obok dzwonnicy. Odwróciłem się w owym kierunku i natrafiłem na kamienną twarz mojego brata.
   - Nie rób tego – warknąłem na Jaspera, który uśmiechnął się tak minimalnie, że jeśli nie znało się go wystarczająco dobrze, to można by było ten „uśmiech” uznać za zwykłe, mimowolne skrzywienie twarzy. – Jeśli masz zamiar wyrywać mnie z zamyślenia, to po prostu krzyknij, nie używaj jej na mnie – dodałem, wzdychając cicho.
   Perswazja Jaspera miała w sobie coś dziwnego, sam Jasper był dosyć… Niezwykły. Nie dość, że był w sumie najmłodszy, to dodatkowo najbardziej rządny krwi, ale wyglądał jak anioł wykuty z kamienia. Miał blond loki, które okalały jego twarz i błękitne oczy. Mimo że już osiągnął wiek dorosły i przestał się starzeć, to wciąż wyglądał nieco za młodo jak na dojrzałego wampira. Nie miałem pojęcia jak radosna Alice, z którą zresztą miałem najlepszy kontakt, mogła spędzać z Jasperem tyle czasu i… Darzyć go uczuciem. Zazdrościłem jej tego, a za razem czułem nutę niesmaku. Jako jedyny z rodziny nie znalazłem sobie towarzysza, przez co Esme mnie wciąż doglądała i troszczyła się o mnie jak o dziecko. Mimo że ze wszystkich jej dzieci byłem najstarszy.
   - Znów się rozpraszasz – powiedział cicho, gdzieś na granicy szeptu, ale jednak nie do końca. Kiwnąłem mu głową, skupiając się na swoim rozmówcy. – Doskonale – stwierdził, znów się uśmiechając. – Miałem ci przekazać, że Carlisle wzywa na rodzinną naradę.
   - Chce rozdzielić obowiązki? – upewniłem się, skupiając swoją uwagę na bracie. Jasper kiwną głową potakująco i nie dodając już nic więcej w jednej sekundzie rozpłynął się w powietrzu. Westchnąłem cicho i zdecydowanie mozolnym krokiem jak na wampira ruszyłem na dół.
   Rada trwała dość długo, Carlisle rozgadał się o szczegółach, było ich tak dużo, że aż ciężko było to spamiętać. Kolonia o którą szło należała do rodu Empuzów, ich głową był William Empuz i z tego co zrozumiałem od ojca, nie był on zbytnio zaangażowany w to, co działo się wśród czarodziejów. Podziemne miasto z kamienia, które miało ułatwić kontrolę nad czarodziejami spełniało swoje zadanie w stu procentach – żaden wampir nie atakował jego magicznej zwierzyny, a za razem żadne zwierzątko nie umknęło przed rzezią (Carlisle opisywał to nieco dokładniej, ale w pamięci zapisałem sobie skrótowe informacje). Oczywistym jest, że jeśli coś działa, to nie trzeba się głowić nad tym, jak to zmienić, i tak właśnie postępowali Empuzowie – nic nie zmieniali. Pomimo, że czarodzieje padali jak muchy od braku kontaktu z naturą, braku słońca, czy choćby od różnych chorób, które z łatwością rozprzestrzeniały się po ich mieście. To właśnie te informacje zmusiły Carlisle’a do działania, do przeprowadzki tu, do podjęcia pracy u Empuzów.
   Pierwszą rzeczą jaką się zajął, to udowodnił, że w koloniach musi być dostęp do natury i dzięki temu nie będzie trzeba wciąż dostarczać „świeżej zwierzyny” do kolonii. Udało mu się i właśnie trwały już prace nad przygotowaniem terenów dla czarodziejów, bo gdy lato dobiegnie końca, oni będą mogli zacząć wychodzić. Jednak podstawową pracą jaką mieliśmy wykonywać, było przede wszystkim leczenie, oddzielanie chorych od zdrowych i zapobieganie umieralności. Bułka z masłem.
   Po zebraniu postanowiłem się przejść, poszukać miejsca, w którym będę mógł spędzać trochę czasu sam ze sobą, bez innych w okolicy, czy w głowie. W rodzinnych stronach miałem kilka takich, liczyłem na to, że i tu uda mi się coś znaleźć.
   Okolica, musiałem to przyznać, była majestatyczna. Wielkie klify, plażę między nimi, gęste lasy, mętne kolory mieszały się z nienaturalnie intensywnymi i sprawiało to wrażenie, jakby natura emanowała własnym światłem. Aż uśmiechnąłem się pod nosem. O zapachach też nie da się nic nie powiedzieć – świeżość była tu elementem przewodnim, w większych miastach smród był niemal nie do zniesienia. Można było w takich momentach zacząć żałować, że węch jest tak bardzo wyostrzony, ale teraz? Niczego bardziej nie potrzebowałem, jak napełniać płuca tym zimnym, „zielonym” powietrzem.
Po kilku dniach przemierzania okolicy nareszcie znalazłem to miejsce. Innym mogło wydawać się zwyczajne, bo było tu sporo takich polan, ale ta była malutka, kameralna. Po cichu wierzyłem, że należy do mnie, że nikt inny o niej nie wie, a nawet jeśli… to nie zawraca sobie nią głowy. Dla mnie jednak była właśnie TĄ. Niemal idealnie okrągła, jakby ktoś wymierzył dokładnie linijką jej krawędzie i rozkazał drzewom, by przesunęły się na boki. W trawie kiwały się białe i fioletowe kwiaty ale nie mdliły zapachem, wręcz przeciwnie… Były delikatne i prawie niewyczuwalne. Lepiej nie mogłem trafić.


210c1dd56846c.png

Offline

#5 2021-11-26 16:38:53

Bella
Ślepo naiwna
Dołączył: 2021-11-23
Liczba postów: 3
Wiek: 18 lat
Rasa: Czarodziej
Kolor oczu: brązowe
WindowsChrome 96.0.4664.45

Odp: "Zmierzch" po wyspiarsku

ROZDZIAŁ 3 – Magiczne ciepło

   Coś się zmieniło. Znaczy… Coś, to duże niedopowiedzenie. Cullenowie okazali się nie być tyranami, oni nas po prostu doglądali. W pamięć zapadły mi słowa Empuza, o tym, że wampiry, które się wkrótce pojawią, będą się nami „zajmować” i oni faktycznie to robili. To nie była żadna przenośnia, nie było w tamtych słowach żadnej cenzury, bo ta rodzina okazała się być zupełnie inna.
   - Dokąd idziesz? – zapytałam, marszcząc brwi, gdy zobaczyłam, że ojciec gdzieś wychodzi. – Myślałam, że skończyłeś już zmianę, byłeś cały dzień na nogach. – Z tym „dniem” to też dużo powiedziane, bez patrzenia w niebo, ciężko było to określić, ale dostawaliśmy po prostu taką informację. – Tato? – niecierpliwiłam się, bo mnie ignorował.
   - Tak, idę na zmianę – powiedział, po czym zatrzymał się i popatrzył na mnie z westchnieniem. – To jedyne co mogę tu robić. Więc robię to porządnie – powiedział, po czym wyszedł, zamykając drzwi z trzaskiem.
   Świetnie, że tyle mi wyjaśnił. Zerwałam się więc na równe nogi, a przez to że zrobiłam to tak szybko to przed oczami pojawiły mi się mroczki. Zamrugałam gwałtownie, starając się je odgonić jak najszybciej i podeszłam do przedsionka, żeby się ubrać i wyskoczyć w pogoń za tatą. Poszło mi koszmarnie, bo najpierw nie mogłam znaleźć kluczy, potem chciałam jak najszybciej założyć głupie buty i walnęłam kolanem o szafkę, a na koniec zamykając już drzwi upuściłam klucze, które niefartownie wpadły jakoś w szparę i dłuższą chwilę próbowałam je wyciągnąć. Koszmar jakiś.
   Kiedy już byłam gotowa, na horyzoncie nie było mojego taty. Powinnam była to przewidzieć. Marny byłby ze mnie szpieg. Tak właściwie to nie nadawałam się do prawie niczego.
   Wzięłam głęboki oddech i schowałam dłonie kieszeni luźnych materiałowych spodni. Skoro już wyszłam, to powinnam skorzystać z tego i się nieco przejść. Poszłam klasyczną trasą, znałam wszystkie ścieżki, nie było ich jakoś dużo. Domek obok domku. Wampiry przygotowały teren, ale całą resztę stworzyli mieszkający tu na przestrzeni kilkudziesięciu lat czarodzieje… Tak mi się wydawało, miałam nadzieję, że te całe kolonie nie istnieją dłużej… Nie, nie, nie będę się nad tym teraz zastanawiać.
   W mieście zawsze było chłodno, nieważne jaka pora roku była na zewnątrz. Co prawda latem nieco czuć było, że temperatura się zmienia jednak to nie było to, czego się oczekuje. Za to zimą nie było już tak mroźnie. Do końca nawet nie byliśmy pewni, gdzie jesteśmy. Wiedzieliśmy tyle ile chcieli  żebyśmy wiedzieli.
   Zauważyłam coś nowego i stanęłam jak wryta. Złotowłosy wampir, ubrany elegancko w czarne i niebieskie kolory szedł z dużą torbą. Tuż obok niego szła niziutka wampirzyca, ona też niosła dużą torbę, miała krótkie włosy i słodką twarz chochlika, nie przypominała wampirzyc, które sobie wyobrażałam i… Oh! Spojrzała prosto na mnie i… Uśmiechnęła się? Miałam wrażenie, że się przewidziałam, ale zrobiła to jeszcze raz, kiwając mi głową i wracając wzrokiem do swojego towarzysza. Chyba o czymś rozmawiali.
   Stałam przez dłuższą chwilę jak wryta i nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Czy mi się to przewidziało, czy ktoś inny to widział? To zdecydowanie musiała być ta nowa rodzina, Cullenowie, bo Empuzowie nie wchodzili dalej niż na główny plac. Brzydzili się warunków w jakiś mieszkaliśmy, obrzydzały ich choroby na które umieraliśmy. Nie potrzebowali tu wchodzić, a dzięki temu my czuliśmy się bezpieczniej… To pewnie bardzo złudne bezpieczeństwo, ale mimo wszystko jakieś było, bo mieliśmy pewność, że raczej nikt po nas nie przyjdzie we śnie. Prędzej by nas tu zamknęli jak w wielkim grobowcu odcinając dostawy z żywnością, niż powybijali. Przynajmniej tak mówił współpracownik mojego taty.
   Następnego dnia od Charliego dowiedziałam się, jaki był powód wizyty. Carlisle Cullen był lekarzem, który miał zamiar…
   - Pomóc nam? – zdziwiłam się na słowa taty. On również wyglądał na zaskoczonego. Pokiwał krótko głową, a następnie zjadł bardzo duży kęs mięsa. Swoją drogą, to też była nowość, czarodzieje od zawsze byli wegetarianami lub weganami, ale wampiry nie zajmowały się tak intensywnie uprawą roli, oni jedli mięso i hodowali niewiele roślin czy zbóż. Raczej takie podstawowe i tylko najbogatsze rody pozwalały sobie na dużą różnorodność. Dlatego dostarczano nam wiele różnego mięsa. – Będzie leczył chorych w lecznicy? – Potakujące mruknięcie. – I nie pozwoli im umrzeć. – Znów mruknięcie. Ja też teraz zamruczałam, grzebiąc w swoim talerzu zamyślona.
   - Doktor ma zamiar zapobiegać chorobom, nie wiem jak chce tego dokonać… Zwłaszcza teraz, gdy pojawiło się niedawno dużo nowych czarodziejów, którzy przywieźli z zewnątrz różne choróbska. – Wzruszył ramionami. – Z dystansem, ale… Cieszę się.
   - Ja też tato – przytaknęłam, zagryzając dolną wargę i spoglądając za okno.
   Czy to oznaczało, że istniały dobre wampiry? Brzmiało to nielogicznie ale poczułam ekscytację i jakieś ciepło rozchodzące się po ciele. Jakby to było coś, na co czekałam od zawsze. To dziwne poczucie mogłoby mnie już nie opuszczać, napawało mnie radością i siłą, której wciąż mi brakowało.
   Milczeliśmy już do końca kolacji. Pozmywałam po niej naczynia, tata jednak zamiast odejść i poczytać sobie swoją starą książkę (którą czytał już tysiące razy i zaczynała się rozpadać) siedział nadal w kuchni.
   - Bello? – zapytał, zbierając się w końcu. Czekałam na to, a za razem wzdrygnęłam się zaskoczona na jego glos, który przerwał ciszę. Tak jak on wcześniej, teraz ja mruknęłam ciche „hm?”, zerkając w jego stronę. – Czy mogłabyś  zrobić trochę jedzenia i zanieść trochę tym nowym? – wydusił z siebie.
   Westchnęłam ciężko i pokiwałam głową. Marzyłam o tym, żeby stać cały wieczór i poranek przy garach, a potem całe popołudnie i kolejny wieczór rozdawać jedzenie. Może i brakowało mi nieco empatii, ale gdyby ktoś non stop był o to proszony to pewnie też by miał już dosyć. A przecież miałam trochę do nauki, która była trudna zważając na to, że niezbyt miał kto nas uczyć, a wszystkie „podręczniki” musieliśmy sobie spisywać samodzielnie i przekazywać dalej. Ale przecież nie odmówię tacie, jemu zależy na tym, by wszyscy w mieście byli dla siebie dobrzy. Był stróżem nie tylko z tytułu wykonywanej pracy, ale po prostu z natury.
   - Tak – odpowiedziałam cicho. – Pójdę – dodałam, ograniczając wylewność swojej wypowiedzi.
   Charlie mruknął cicho.
   - To tylko jedna rodzina. Mała, ojciec z synem, ale ojciec chłopaka nie chodzi i jest mu po prostu ciężko oswoić się z tym wszystkim – dodał, cały czas jakiś taki dziwny, spięty. – Bo ten… Znałem Billy’ego jeszcze… no wiesz, zanim to wszystko… - Westchną ciężko.
   Zmarszczyłam brwi zaskoczona. Kojarzyłam to imię, a przynajmniej tak mi się wydawało.
   - To twój stary przyjaciel? – próbowałam się dowiedzieć.
   - O, tak, stary stary, dobry mag – ożywił się nagle, uśmiechając się lekko. – Teraz jest inny – znów spochmurniał. – Jackob ma ciężko – zaznaczył. Chyba nie do końca chodziło mu o wsparcie posiłkiem, a o coś więcej. No i tak jak imie „Billy” coś mi mówiło, tak „Jackob” prawie nic. Ale nic dziwnego, pewnie byłam malutka, gdy mój tata znał się z tym czarodziejem. – Więc…?
   Pokiwałam głową. Szczerze powiedziawszy to trochę mi ulżyło na myśl, że mam po prostu odwiedzić kogoś i z nim pogadać, a nie robić paradę z jedzeniem i pielgrzymkę po domach.

* * *

   Następnego dnia upichciłam warzywne danie, które dla dwóch osób na spokojnie starczy na trzy dni oraz zwykłe ciasto drożdżowe z dżemem. Idąc na drugą stronę miasta modliłam się o to, by się z tym wszystkim nie wywrócić, bo naprawdę czułabym się paskudnie, tłumacząc się tacie, że nie dotarłam na to spotkanie, bo się wywróciłam, pobrudziłam jedzeniem i jeszcze bodajże skaleczyłam. Po drodze minęłam dzieciaki niemrawo kopiące piłkę. Nie było tu zbyt wiele zabaw, czy przestrzeni dla nich, dobrze o tym pamiętałam z własnego doświadczenia.
   Domek który dostali w przydziale był maluśki. Znałam go, bywałam tu. Kiedyś mieszkał tu Dean i Gilly. Ale wszyscy już nie żyli, oni i ich rodzice. Wzięłam głęboki oddech, odganiając ponure myśli i starając się być bardziej pozytywna.
   Zapukałam, a drzwi otworzył mi chłopak, chyba nieco młodszy ode mnie, bo jego twarz miała jeszcze takie delikatne rysy, mimo to był całkiem wysoki, trochę wyższy ode mnie, przez co traciłam pewność, co do określenia jego wieku. Był za to bardzo ładnie opalony. Ten kolor skóry widywaliśmy tylko u nowych, choć niektórzy czarodzieje, zapewne z innych regionów, mieli też takie ciemniejsze karnacje. Może i on do nich należał? Ubrany był w białą, luźną bluzkę z długim rękawem. Sznureczki przy kołnierzyku zwisały luźno. No i nie dało się nie zwrócić uwagi na jego gęste, długie włosy w ciemnym kolorze. Nadawały mu ostrości, przy tej twarzy.
   - Cześć – mruknęłam, uśmiechając się słabo. Cienko mi szło bycie pozytywną. – Przyniosłam jedzenie – oznajmiłam głupio.
   - Izabella? – upewnił się chłopak, uśmiechając się do mnie promienie, to było miłe widzieć tyle światła w czyjejś twarzy.
   - Wystarczy Bella – poprawiłam, wchodząc do środka. –
   - Bella, super – przytaknął, chowając dłonie do kieszeni. Przez chwilę staliśmy tak, on ze schowanymi dłońmi, ja z rzeczami w rękach. – A, no tak – ocknął się nagle i podszedł bliżej. – Wezmę to, dzięki – wymamrotał, a ja odetchnęłam z ulgą. To mój mamy sukces, nie zrobiłam sobie krzywdy od rana… - Ojej, oparzyłaś się? – zapytał, zauważając mój nadgarstek. Oparzenie zrobiłam sobie w nocy więc nie liczyło się już na dzisiejszy dzień!
   - Tak, trochę ze mnie niezdara, ale to nic – zapewniłam, naciągając rękaw. Chciałam zmienić temat. - A ty jesteś Jackob?
   - Tak… My… Ten, kiedyś się już widzieliśmy. Robiliśmy razem babki z piasku – mruknął rozbawiony. – Czy… uhm, mogę? – spytał, stając obok mnie i wskazując na moją dłoń. – Pomogę. Na poparzenie, okej? – znów się upewnił, widząc moją minę.
   Pokiwałam głową i trochę nieufnie podałam mu rękę. I nagle… Oh, w tym miejscu można było zapomnieć o tym, że istniało coś takiego jak magia. Pierwsze co mnie uderzyło, to to, że Jackob miał bardzo ciepłe dłonie, a kolejną była jego magia uzdrawiania. Po kilku sekundach oparzenia już nie było, za to moja skóra delikatnie się mieniła, a ja czułam przyjemny dreszczyk. Moje ciało mimowolnie napełniło się magią, choćby jej okruszki były niezwykłą ucztą dla mojego pozbawionego od lat magii ciała.
   - Łał, ja… dzięki, to miłe. Mega – wybełkotałam głupio, patrząc na swoją dłoń.
   Chłopak trochę zawstydzony cofnął rękę i znów schował je do kieszeni. Pokiwał głową.
   - Powinieneś ją oszczędzać – zreflektowałam się zaraz. – Z czasem ci jej zabraknie – uświadomiłam go ponuro, na co chłopak spochmurniał. Zrozumiałam, że nie powinnam tak mówić. Dawaj Bella, powiedz coś miłego, zaproponuj coś. – Eeee, chcesz zjeść? Czy może wolałbyś spacer?
   - Spacer brzmi super – znów się rozpogodził. – Przejdźmy się – zdecydował.
   Pokiwałam spokojnie głową. Poczekałam chwilę, aż założy buty (nie podobały mu się, ale niestety kamienie i ziemia tu nie była przyjemna, wręcz przeciwnie, wszystko mogło zranić w stopy bardziej lub mniej, a nikt nie chciał dostać zakażenia i gorączki ot takiej głupoty.
   Ruszyliśmy spokojnym krokiem, zerkając na siebie co i raz. Uśmiechałam się do niego, starając się wynagrodzić mu moje wcześniejsze zachowanie. Zaczęłam jakąś niezobowiązującą rozmowę i jakoś tak wyszło, że zapytałam go o jego ciepłe dłonie.
   - To… To w sumie prosta historia. Znaczy… Dziwna. Ale prosta – zaczął, a ja zaśmiałam się rozbawiona. Jackob zabawnie się plątał.
   - Okej, niech będzie i tak. A więc… Co w niej jest takiego, w tej historii? – dopytywałam spokojnie. Nieco się rozluźniłam, Jackob tak chyba działał.
   - Jestem mocno związany z żywiołem – zaczął od samego początku. Pokiwałam głową, wiedząc o tym, że zazwyczaj, gdy czarodzieje przebywają w naturalnych warunkach mają swoją moc ukierunkowaną bezpośrednio na jeden żywioł. Mój tata był związany z wodą, uwielbiał łowić ryby poprzez wyrzucanie ich razem z bąblami wody w górę. Ale z czasem znikały siły na magię, przez co zniknęła i więź. – Z ogniem – kontynuował. – Ale na tym nie koniec – zaznaczył, śmiejąc się sam z siebie.
   - Na to liczyłam – odparłam, również się śmiejąc.
   - Moja rodzina… Wiesz, to takie głupie gadanie. Ale wszyscy, z pokolenia na pokolenie opowiadali sobie tą samą legendę i no… - mamrotał jakby trochę zawstydzony, trochę rozbawiony. Chyba nie mógł się zdecydować. Popatrzyłam na niego ponaglająco. Wziął głęboki oddech. – Podobno nasza rodzina wywodzi się od dwóch silnych kapłanów, oboje pierwotnie byli powiązani z ogniem. Nie mogli być razem, to oczywiste, kapłanom przecież nie wolno. – Pokiwałam potakująco głową, słuchając z ciekawością. – Ale… Ich miłość była za duża. Tyle że główny kapłan ich przejrzał, a ponieważ oboje byli niezwykle uzdolnieni i potrzebni nie mógł sobie pozwolić na to, by stracić ich oboje. I podjął brutalną decyzję. Zdecydował, że zabije jedno z nich, by drugie nie miało po co uciekać.
   - O rany – szepnęłam oszołomiona tą historią.
   - Dokładnie – przyznał Jackob, kiwając głową z lekkim uśmiechem. Był już mniej zażenowany, znów bardziej swobodny, emanując tym przyjemnym ciepłem. – Gdy zakochani stanęli przed kapłanem i dowiedzieli się o jego wyroku… Byli w szoku i błagali o litość. Obiecali, że już nigdy się nie spotkają, że nie będą o sobie myśleć. Nie chcieli by ktokolwiek umarł. Ale kapłan był nieugięty. Kobieta miała stracić życie, ale zanim ktoś ją pojmał, mimo że zapobiegawczo w komnacie nie było żadnego ognia, ona stanęła w płomieniach…
   - Jak to? – przerwałam, trochę nie rozumiejąc.
   - Wydobyła z siebie płomień, to dosyć skomplikowane, chyba nawet bolesne, nie znam nauk kapłańskich, nie jestem nawet w jednej setnej tak wtajemniczony jak były te postacie z legendy – wyjaśnił skrupulatnie, starając się mi wszystko wyjaśnić, po czym spojrzał na mnie pytająco. Pewnie myślał, że chcę go spytać o coś jeszcze, ale ja ponagliłam go ponownie. Uśmiechnął się. – A więc kobieta stanęła w płomieniach i komnatę przeszył jej straszny krzyk. Mężczyzna padł na kolana i zaczął szlochać, ale nagle jego płacz zaczął się zlewać z drugim płaczem… Gdy ogień przygasł, okazało się, że w spalonym miejscu leżało dziecko, miało ciemną, jakby przypieczoną skórę i błyszczące oczy pełne iskier.
   - Jej dziecko? – zgadywałam i aż zaklaskałam. – Ale historia.
   - Tak! Tak, tak, jej dziecko… Była w ciąży. Choć nikt nie wie, co dokładnie zrobiła, ale ocaliła swoje dwie ukochane osoby, tworząc tym samym dziecko płomienia, które według legend, jest moim przodkiem – podsumował z dumą Jackob. – Stąd kolor skóry, oczy i ciepło – zaznaczył jeszcze, uśmiechając się pewniej.
   Jego historia mnie oczarowała i po spotkaniu z czarodziejem dużo o niej myślałam, myślałam też o tym, czy moi przodkowie mieli jakieś ciekawe historie do opowiedzenia, bo prócz szaleńczego i bezsensownego bełkotania mojej mamy przed samą śmiercią, raczej nikt mi nie opowiadał bajek. Charlie już na pewno, on i wymyślanie czegokolwiek…


dc77284e925a8.png

Offline

#6 2021-11-26 16:40:10

Edward Cullen
Emocjonalny roller coaster
Dołączył: 2021-11-22
Liczba postów: 3
Wiek: około 100 lat
Rasa: Wampir
Kolor oczu: piwne/złote
WindowsChrome 96.0.4664.45

Odp: "Zmierzch" po wyspiarsku

ROZDZIAŁ 4 – Pragnienie

   Chciałem podejść do tego wszystkiego na spokojnie. Nie miałem pojęcia jak Alice sobie radziła z zapachem czarodziejów, ale ona i Carlisle’a weszli już kilka razy do kolonii i wrócili prawie że nie wzruszeni tamtejszą wonią. Cała reszta naszej rodziny, nawet Esme, musiała przejść przez etap obeznania się z tą wonią, by na spokojnie móc wkroczyć wśród naszych podwładnych… Choć Carlisle nazywał ich podopiecznymi mi jeszcze nie przychodziło to tak łatwo. Wszyscy prócz porywczego Jaspera radzili sobie nieźle. Esme najszybciej, potem ja i Rosaline, a na koniec Emmett.
   Byłem podekscytowany, a za razem poddenerwowany. Nie było by nic złego w tym, że… Któreś z nas zabiło by jakiegoś czarodzieja, gdyby nie to, że Empuzowie mieli kilka niemiłych incydentów podczas pracy z niektórymi rodami i po prostu zaczęli bardzo skrupulatnie spisywać ilu czarodziejów mają „na stanie”. Nie dało się ukryć zniknięcia kogokolwiek w tej zamkniętej przestrzeni. Nasz brak kontroli mógłby wywołać konflikt między Carlisle’em, a Williamem Empuzem, a żadne z nas nie chciało do niego doprowadzić.
   Z początku zmienialiśmy się na warcie, obserwując plac główny. Niektórych czarodziejów czułem mocniej, innych mniej, a czasami nawet nie czułem niczego wyjątkowego…
   - Jakbyśmy byli w innym świecie – powiedziała Alice, pojawiając się nagle obok mnie. Zmarszczyłem lekko brew, zerkając na nią. Uśmiechnęła się do mnie. – Gdy lapie z nimi kontakt wzrokowy, słyszę jak ich serca zaczynają walić jak szalone. To hipnotyzujące i uzależniające – mówiła, a na jej twarzy rozkwitł szczery, szeroki uśmiech.
   - Koniecznie muszę podejść do nich bliżej… - wymamrotałem, z nutą zazdrości. – Też chcę to poczuć – stwierdziłem z przekonaniem, wodząc wzrokiem tu i tam, ale w tej chwili na placu nic się nie działo. Siedziały na nim głownie dzieciaki, bo był największą przestrzenią w całej kolonii.
   - Musisz to poczuć – zapewniła, kładąc dłoń na moim ramieniu i ściskając z ekscytacji.
   Uśmiechnąłem się pod nosem na myśl, która od razu mi się nasunęła. Alice mimo że nie patrzyła na mnie i tak jakimś cudem to zauważyła i ścisnęła moje ramie mocniej, jakby chciała mnie o to dopytać.
   - Nic ja tylko… Zastanawiam się, czy ich lubisz?
   - Nie da się ich nie lubić, wątpię, by ktokolwiek pałał nienawiścią do tych biednych stworzeń, już tym bardziej w tych warunkach, bo na wolności może i mogli być groźni…
   - Alice, przecież wiesz, że oni nie potrafią walczyć – wtrąciłem się.
   - Dlatego mówię, że mogliby być groźni. Ale faktycznie nie są. Za to ich krew jest smakowita. Jestem ciekawa co to będzie, gdy Carlisle doprowadzi do tego, by jednak mieli kontakt z naturą – wymamrotała i tym razem spojrzała na mnie.
   - Oboje wiemy, ba, wszyscy wiemy, że on do tego doprowadzi. Ciekawe tylko, czy jego teoria się sprawdzi. Jeśli tak, to ich krew będzie smaczniejsza…
   - …a zapach intensywniejszy. Oszalejemy – powiedziała uradowana i zaklaskała trzy razy, jakby to naprawdę była dobra wiadomość. Ciężko było czasami zrozumieć Alice, była wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju, naprawdę. – Dobra, Edward, idź. Dasz radę. Przejdź się po prostu. Nie musisz wchodzić gdzieś głęboko – zauważyła. – Ja posiedzę i popatrzę. Będę trzymać kciuki – zapewniła, patrząc na mnie znacząco.
   Gdyby powiedział to ktokolwiek inny pomyślałbym, że się ze mnie nabija i czeka na moment, by się pośmiać. Ale Alice taka nie była, miała po prostu taki… Specyficzny styl bycia.
   - W porządku – przytaknąłem i podniosłem się z fotela. Siostra momentalnie zajęła moje miejsce i posłała mi szeroki uśmiech. – Niedługo wrócę – zapewniłem.
   - Nie spiesz się. Dosłownie. Dziwnie reagują na szybki ruch. Wolą ten bardziej naturalny chód – zaznaczyła, wzruszając ramionami i robiąc zabawną minę. Gdyby nie to, że jest moją siostrą i znaliśmy się od lat, mógłbym mieć podejrzenia, że jednak nie jest wampirzycą, a tylko się pod nią podszywa. Choć nie, Alice poruszała się z taką gracją jak nie jedna szlachetnie urodzona, tyle że jej tok myślenia był zupełnie inny. Wszyscy Cullenowie myśleli inaczej.
   Kiwnąłem jej głową i już bez zbędnych rozmów ruszyłem powoli przez plac. Sam z początku musiałem się mocno wysilić. Liczyłem na to, że żaden z tych dzieciaków nie zedrze sobie kolana przy mnie. Szło mi się całkiem nieźle, po prostu szło mi dobrze. Alice miała racje, serca biły im jak szalone, gdy tylko mnie namierzali, ale kiedy ja mijałem ich obojętnie i oni ruszali dalej. Bali się mnie ale nie do takiego stopnia by panikować i uciekać. Może rozumieli w pełni swoją pozycję, rozumieli, że nie mieli dokąd uciekać.
   Natura tak nas tworzy. Są drapieżniki, które mają swoich naturalnych wrogów, tak jak wampiry i wilkołaki, ale jest też zwierzyna, która jedyne co może robić to starać się unikać niebezpiecznych sytuacji, a w razie zagrożenia uciekać, zwierzyną byli czarodzieje. Wszystko jest po coś, ja i oni. Nawet wilki. Wszędzie dokonywała się naturalna selekcja. Ci tutaj po prostu już przegrali. Gdyby nie byli tu, to po prostu byli by martwi, mieli szczęście, że żyli, i jeszcze większego farta, że Carlisle się nimi zainteresował. Być może dzięki nam, uda im się pożyć nieco dłużej.

   

* * *

   Mijały kolejne dni, okres jesienny powoli dobiegał końca. Poza pracą w kolonii nie miałem tu zbytnio dużo roboty, zająłem się nieco swoim pokojem, wybierając do niego trochę ozdób, żeby faktycznie wyglądał na „mój”. Może przykładałem do tego zbyt dużą wagę, nie wiem. Ale diabeł tkwił w szczegółach.
   Najśmieszniejsze było jednak to, że mimo pracy przy czarodziejach, mimo tego, że oddychaliśmy ich zapachem, a ich woń utrzymywała się w powietrzu my i tak polowaliśmy na zwierzęta nie korzystając z dobrodziejstw krwi magów. A to wszystko przez Carlisle’a. Oznajmił, że skoro walczy o ich życie, to jego rodzina nie będzie korzystała z produktów (miał tu na myśli wszystko co miało dodatek krwi, jak i samą krew czarodziejów) dostarczanych przez Empuzów. Oni mieli biznes, a my Organizację Niosącą Pomoc, przynajmniej taką nazwę zyskało to całe przedsięwzięcie dla mnie i dla mojego rodzeństwa.
   Pomimo że zaczęliśmy się już uodporniać na zapach, to krew była dla nas jeszcze czymś o wiele za dużo. Jednak Carlisle chodził do chorych, rannych, nie dość że określał co się dzieje, to dodatkowo brał udział w operacjach. Wiedziałem, że ma sporą przeszłość, zanim pojawiłem się ja i reszta, a nawet Esme, on długo był sam i wyglądało na to, że… Z czarodziejami miał już kiedyś kontakt. Na pewno nie zachowywał się naturalnie, jak na wampira wykazywał zbyt dużą empatię do nich.
   Ja nie potrafiłem, rozpraszali mnie. Patrzyłem na nich, a kiedy któreś bardziej mnie zainteresowało to niemal czułem jak ślina napływa mi do ust. Piłem sporo krwi, dużo polowałem, dzięki temu to pragnienie słabło.
   Zima miała nadejść już zaraz, to były najlepsze miesiące dla nas, byliśmy najsilniejsi, a pozostałe istoty były w nieco bardziej przyćmionym stanie. Sęk w tym, że przygotowania do wypuszczania czarodziejów szły pełną parą. Nadzorował je Jasper, a pomagali mu Empuzowie. Zima była dobrym momentem, bo byliśmy w stanie długo czuwać, nie pozwolić by do ich obozowiska wkradł się nieproszony gość.
   Spacerowałem właśnie po mieście, obserwując i badając, jak zwykle zresztą, gdy nagle to poczułem. Nie wiem czemu ten zapach przebił się nad wszystkie inne i uderzył we mnie niczym taran pchany przez sześciu mężczyzn. Stanąłem jak wryty, sztywniejąc nadmiernie. Próbowałem wygrać z naturą, próbowałem to wytrzymać, nie oddychać głęboko.
   Nie potrafiłem.
   Naprawdę nie umiałem! Ten zapach, to było coś tak ostrego, słodkiego… Pociągający i kuszący, mocny a za razem subtelny. Jak te kwiaty na polanie. Te wszystkie skojarzenia były sprzeczne i takie bez sensu, a za razem miały dla mnie większy sens niż cała reszta świata.
   Nie pamiętałem nawet momentu, w którym zerwałem się i ruszyłem biegiem przez miasto, mijając przerażonych przechodniów. Chciałem się znaleźć blisko tej woni, chciałem zobaczyć z kogo się wydobywała, chciałem jej posmakować. Wgryźć się i wypić do dna.
   W końcu ją odnalazłem. Zatrzymałem się spory kawałek dalej zafascynowany. Takie rzucenie się bez ładu i składu nawet nie wypadało wampirowi, byliśmy na to zbyt dumną rasą, nawet Carlisle nie był w stanie tego we mnie zmienić, tej dumy. Mimo, że nasza rasa z zasady była po prostu zła, rodziliśmy się z tym pierwiastkiem potępienia, potem mogliśmy wybrać, jaką drogę chcemy obrać. I ja chyba właśnie w tamtym monecie wybrałem kierunek.
   Dziewczyna, czarodziejka… Szła powoli, nierówno, na jej bladej twarzy było widać prócz zmęczenia również grymas bólu. Policzki miała rumiane, a cała była taka… Oszałamiająca. Prawą rękę trzymała uniesioną, ponieważ lewą przyciskała kawałek materiału do przedramienia w okolicach samego łokcia. Musiała się skaleczyć. Skaleczyć. Krew… Jej krew… Poczułem ją tak mocno, tak intensywnie. Wariowałem. Chciałem się na nią rzucić, a za razem chciałem na nią patrzeć.
   Ciemnowłosa niespodziewanie spojrzała w moją stronę. Nasze spojrzenia skrzyżowały się zaledwie na sekundę. Wiedziałem, że jeśli będę patrzył na nią choćby o sekundę dłużej, to nie dam rady. Zabije ją, chciałem ją rozszarpać, rozszarpać jej gardło…


210c1dd56846c.png

Offline

Użytkowników czytających ten temat: 0, gości: 1
[Bot] ClaudeBot

Stopka

Forum oparte na FluxBB

Darmowe Forum
ekipasmigola - ts3gniewny - earthspeacialforcesforum - dmowskiego19 - ucf